Wsiąść do pociągu

Prawdziwy Orient Express z szykiem i gracją odjeżdżał z Paryża, by skończyć bieg w Stambule. Ja proponuję Państwu podróż nowym szlakiem, w nowych czasach.

Trasa będzie wiodła przez główne miasta Bliskiego Wschodu, który na naszych oczach zmienia Arabska Wiosna. Będziemy zaglądać wszędzie tam, gdzie dzieje się coś ciekawego. Zapraszam wszystkich chętnych. Miejsca nienumerowane. Rozkład jazdy nieznany. Opóźnienia możliwe, jak to na Bliskim Wschodzie. Zasady przejazdu – patrz regulamin i mój stosunek do Państwa opinii.

Ruszamy powoli, bez pośpiechu. Pierwszym, w miarę spokojnym miejscem na naszej trasie jest Amman. W tym położonym na kilkunastu wzgórzach mieście zawsze jest albo pod górkę, albo z górki. Mieszkańcy już do tego przywykli. Z jednej strony podnieśli ceny prądu, to wyszła demonstracja, z drugiej udało się w miarę sprawnie przeprowadzić wybory. W miarę, bo Bractwo Muzułmańskie narzeka na brak reform… Gdyby Bractwo wygrało na pewno reformy ruszyłyby z kopyta (za chwilę zajrzymy do Kairu i zobaczymy jak wyglądają one z bliska). W Jordanii za to, mimo obowiązkowego parytetu (na sztywno w 150-osobowym parlamencie, 15 miejsc zarezerwowanych jest dla kobiet), ponad obowiązkową listą udało się przejść jeszcze jednej kobiecie.

Większe burze polityczne na razie omijają Jordanię. Te deszczowe ku powszechnej radości spowodowały, że po raz pierwszy od 10 lat podniósł się poziom wody w umierającym Morzu Martwym.

Jerozolima cieszy się dokładnie z tego samego. Pewnie niedługo zaczną się kłótnie, czyich deszczy we wspólnym morzu jest więcej… Ale Izrael ma teraz większe zmartwienia niż poziom wody w Morzu Martwym. Chemiczne arsenały Syrii, nad którymi wojska Asada miałyby utracić kontrolę czy program nuklearny Iranu spędzają sen z powiek politykom, przekładają się też na codzienne poczucie (nie)bezpieczeństwa zwykłych obywateli. Ludzie żyją normalnie, ale rozmowy wokół „czy będzie wojna?” są na porządku dziennym.

Kilka dni po wyborach nie wiadomo też, z kim Netanjahu utworzy koalicję rządową. Niby Netanjahu wygrał wybory, ale przecież liczył na więcej niż te 31 mandatów, które uciułał w koalicji z „Nasz Dom Izrael”. Ortodoksi dadzą mu kolejne 18 mandatów, ale to wciąż za mało… Łakomym kąskiem byłby Jair Lapid z „Yesh Atid” z 19 miejscami w Knesecie. Jeszcze przed wyborami przekonywał, że lepiej wejść do takiej koalicji, bo neutralizuje się w ten sposób głosy skrajne, ale dla Shelley Jakimowicz z Partii Pracy takie postawienie sprawy jest nie do przyjęcia. Jair Lapid to cudowne dziecko izraelskiej polityki. Celebryta, sybaryta, romantyk (autor piosenek, przedstawień), popularny prowadzący talk-show, autor felietonów, były bokser amator. Człowiek z prezencją i koneksjami. Dla każdego coś miłego: ulgi dla klasy średniej, pomoc dla młodych, rozwój szkolnictwa publicznego, rozwiązanie konfliktu z Palestyńczykami. A do tego wdzięk, szyk i luz. To spodobało się bardziej niż ostra nacjonalistyczna retoryka Naftalego Benetta, który nie dogonił sondaży i zdobył „tylko” 12 mandatów (Netanjahu go nie chce w koalicji, ale to chyba kwestia osobistych urazów – Benett był niegdyś jego bliskim współpracownikiem).

Liban żyje jednym ślubem. On ma na imię Nidal, ona Khulud. Zwyczajni libańscy Kowalscy, choć historia ich miłości żywcem jakby z Romea i Julii, tylko z lepszym finałem. Jedno wyznania sunnickiego, drugie szyickiego – miłość na te warunki prawie niemożliwa. Tu każde wyznanie ma swój kościół i własne porządki, według których organizuje się życie rodzinne: śluby, rozwody, dziedziczenie. To nie prawo cywilne i państwo, ale meczet, cerkiew, kościół czy synagoga kierują ruchem.

Problem zaczyna się wtedy, gdy małżonkowie są z różnych wyznań. Do tej pory młodzi nie tylko z Libanu, ale wszystkich bliskowschodnich krajów, z Izraelem włącznie, radzili sobie, biorąc ślub cywilny na Cyprze. Bo ślubów cywilnych na Bliskim Wschodzie brak. Nie chcą się na nie zgodzić chrześcijanie („córki wyjdą nam za muzułmanów i to sposób na wytępienie chrześcijan”), ani muzułmanie („taki ślub jest niezgodny z szariatem, a człowiek, który żyje po takim ślubie cudzołoży i zasługuje na śmierć”). Nie i basta!

A Nidal i Khuld? Tacy zwyczajni Kowalscy uparli się, że mimo różnych wyznań wezmą ślub w Libanie. I tu schody: każda osoba bierze ślub według zasad określonych przez własne wyznanie, a osoba, która nie ma wyznania robi to według zasad prawa. Tyle, że te zasady nie tylko w Libanie, ale nigdzie na Bliskim Wschodzie nie zostały określone, bo de facto nie ma tu osób „bez wyznania”. Przecież każdy urodził się w rodzinie, która do gdzieś należy. A Nidal i Khulud uparli się, że nie będą należeć. Konsekwentnie czyścili rubryki „wyznanie”, aż z dokumentami „bez wyznania” poszli do sądu i zażądali ślubu. Sąd – co jest – pierwszym w historii takim przypadkiem udzielił im ślubu, ale z braku własnego prawa, powołał się na ostatnie obowiązujące w tej sprawie przepisy… francuskie z 1936 r., gdy Liban był terytorium mandatowym Francji. Nidal i Khulud zostali pionierami, pewnie ich tropem wkrótce pójdą inni. Sam prezydent pogratulował młodej parze na Facebooku i Twitterze, nie tylko z okazji małżeństwa, ale też odwagi w zacieraniu różnic międzywyznaniowych.

Od kilku tygodni przez Irak przetaczają się protesty przeciwko szyickiemu premierowi Malikiemu. Ludzie wychodzą na ulicę, żądając jego ustąpienia. Nie podoba im się dopiero co uchwalone prawo lustracyjne, które uderza w pracowników reżimu Saddama Husajna, a tych przecież jeszcze sporo zostało (w skrajnych przypadkach, wysocy funkcjonariusze mają być pozbawiani praw emerytalnych). Są wściekli za prawo antyterrorystyczne, które lekką ręką pozwala władzy zamknąć każdego, kto się władzy nie podoba. Nie ufają Malikiemu, który ich zdaniem za bardzo knuje z szyickim Iranem. W irackim wrzeniu wciąż żywe są obawy o podział kraju na część kurdyjską, szyicką i sunnicką. Ale coraz głośniej także o wojnie plemiennej. Skodyfikowana przed prawie 4 tys. lat przez Hammurabiego właśnie tu zasada „oko za oko, ząb za ząb” obowiązuje do dziś. Jeśli rozleje się kropla krwi, honor nakazuje jej pomszczenie. Ten łańcuch trudno jest przerwać, bo przelanej, pomszczonej i czekającej na pomszczenie krwi wciąż przybywa. Przykłady przynosi niemal każdy dzień: w Falludży ginie siedem osób, w odwecie – w innej części miasta – zabijają dwóch żołnierzy, trzech porywają… To nie może pozostać bez odpowiedzi ze strony wojska.

Gniew irackiego ludu ma też podłoże ekonomiczne. Bieda, coraz większe rozwarstwienie rozbudzają tęsknoty za minionym reżimem. Na ulicach słychać, że za „Saddama było lepiej…”. Znamy to, bo przecież u nas też „Za Gierka było lepiej”. Prawda?

W Egipcie lepiej już było. Nie za Mubaraka, ale wtedy gdy młodzi, wykształceni, otwarci na świat go obalali. Tyle, że zanim się obejrzeli, rewolucję skradli im radykałowie i szybko pokazali im jak wyobrażają sobie nowy Egipt. Krok po kroku opanowują kolejne instytucje – wojsko, nowa konstytucja, nakładanie coraz ciaśniejszego kagańca na media. Prezydent Mursi nie lubi, by z niego żartowano, on sam nie zabija śmiechem. Wśród protestujących w Kairze czy Aleksandrii pojawiają się już głosy „obalić Mursiego”, ale to on dziś rozdaje karty – dzieli i rządzi.

W Damaszku Asad ma ich w ręku coraz mniej. Coraz bardziej samotny (dezercje, matka z siostrą uciekły do Dubaju) i coraz bardziej wściekły na „terrorystów”, jak zwykł nazywać rebeliantów. Ta wściekłość i walka do końca do niczego dobrego już nie zaprowadzi. Nie ma mowy o porozumieniu między stronami, bo żadna nie chce rozmawiać. Syria zbliża się do przepaści, na co z coraz większym niepokojem, ale i bezradnością patrzy Zachód. Nikt nie ma dobrego pomysłu, jak rozwiązać tę sytuację.

A w Riadzie poruszenie. Szejk Abdullah el-Menia’a wydał fatwę, że nie wolno spożywać jedzenia przyrządzonego przez osobę niewierną (za taką uznaje się osobę, która nie jest wyznawcą jednej z trzech religii monoteistycznych). A tu większość ma służbę z dalekiej Azji… Co robić? Jak żyć?

Uczeni muzułmańscy z Arabii Saudyjskiej szybko doprecyzowali, że zakaz dotyczy wyłącznie mięsa i to tylko na etapie zabijania zwierzęcia (nie może mieć z nim kontaktu niewierny). Uczeni rozwiązali też problem jedzenia w restauracjach czy podczas wizyty: ten befsztyk jest halal? „Nie pytajcie, bo póki nie wiecie, nie macie problemu” – uznali uczeni. Proste? Banalnie proste. W końcu uczony też musi jeść.

Nie jest za to proste życie kobiet w Arabii Saudyjskiej. Król polityką małych kroków próbuje poprawić ich los, ale to wciąż za mało. Ostatnio udało mu się przeforsować rozporządzenie (musiał konsultować wspomnianych „mędrców”), by w Radzie Konsultacyjnej minimum 20 proc. miejsc przypadało kobietom (po raz pierwszy w historii do tego 120-osobowego ciała powołano 30 kobiet). Niby gest w dobrą stronę, ale zacząć trzeba od najprostszych spraw: pozwolić kobietom prowadzić samochód, pozwolić podróżować im bez męskiego opiekuna i w ogóle funkcjonować bez tej opieki – np. samodzielnie założyć konto w banku, nie zabraniać lekcji WF dziewczynkom w szkołach. To dla „mędrców” wciąż sprawy nie do przyjęcia.

Express sunie dalej… Zapraszam do dalszej podróży.