Śmierć za piosenkę

Shahin Najafi wchodzi do mieszkania, starannie rygluje drzwi, gruby, metalowy pręt ma ustrzec go przed śmiercią. Ale ta czyha na każdym kroku. Jego „winą” jest to, że ośmiela się śpiewać o teokracji, cenzurze, homofobii, pracy dzieci, nadużyciu władzy, biedzie, przemocy wobec kobiet. W Iranie grozi mu za to śmierć.

Najafi ma 37 lat, 12 spędził poza Iranem. W 2004 r. ściągnął na siebie gniew ajatollahów, gdy zaczął śpiewać o problemach społecznych w kraju. Z powodu grożącego mu aresztowania wyjechał do Niemiec, gdzie kontynuuje „wywrotową” działalność. W 2012 roku jego najbardziej kontrowersyjny przebój „Naghi” (nawoływał w nim imama o tym imieniu do rozwiązania problemów Irańczyków) okrzyknięto obrazą dla imamów, za co dwaj z nich wydali fatwę skazującą go na karę śmierci za apostazję. W mediach społecznościowych setki osób przyłączyły się do kampanii nawołującej do zabicia artysty. Za jego głowę wyznaczono nagrodę 100 tys. dolarów.

Fot. Sarah Teheranian/FB

O losach artysty opowiada świetny dokument „Kiedy Bóg śpi”. To zapis nie tylko tego, co tworzy, ale również w jaki sposób, pod presją gróźb, w wiecznym strachu o siebie i bliskich. Stąd ciągła zmiana wyglądu, miejsc zamieszkania, odwoływane koncerty i do pewnego stopnia samotność człowieka, który żyje z wyrokiem śmierci. To niezwykłe, że musi się mierzyć z tym wszystkim, żyjąc w jednym z najbardziej wolnych państw świata, mogąc tworzyć właściwie wszystko. Jest jednak coś przejmującego w tym paradoksie wolności i zniewolenia, bo jeśli żyje i tworzy w wolnym państwie, to dlaczego wciąż musi się bać, dlaczego musi ryglować drzwi na cztery spusty, dlaczego musi spać z nożem pod poduszką i cały czas oglądać się za siebie?

Najafi został okrzyknięty „Salmanem Rushdie’m muzyki”, w nawiązaniu rzecz jasna do autora obrazoburczych „Szatańskich wersetów”, na którego również nałożono fatwę z karą śmierci. Tak się bowiem składa, że wszystko, co zostanie zakwalifikowane jako bluźnierstwo i odstępstwo od wiary, zagrożone jest w islamie najwyższą karą. Ta brutalna zasada podcina de facto skrzydła wszelkim twórcom. Sam Najafi jako artysta w Iranie nie miałby żadnych szans, jak sam mówi, mógłby śpiewać Koran albo na weselach, bo na pewno nie mógłby wykonywać takiej muzyki, jaką sam by chciał.

Z tym problemem mierzy się wielu artystów i ludzi, którzy nie mieszczą się w sztywnych ramach nałożonych przez ajatollahów. Na liście ludzi z wyrokami śmierci jest m.in. „irański Bob Dylan”, czyli Mohsen Namjoo, za śpiewanie wersetów z Koranu w niezbyt pobożny sposób. W 2006 r. Wielki Ajatollah oskarżył o apostazję azerskiego dziennikarza Rafiqa Tagiego i obiecał w nagrodę swój dom za jego. W 2011 r. nieznani sprawcy dźgnęli go siedmiokrotnie nożem na parkingu przed domem. Przed śmiercią Tagi oskarżył Iran o ten atak. Władze Iranu oczywiście zaprzeczyły, że miały z nim cokolwiek wspólnego, ale syn wspomnianego ajatollaha pochwalił sprawców…

O tym, jak bardzo irańscy artyści mają pod górkę, dowiadujemy się niemal co chwila. Przed dwoma laty głośno było o sprawie Ateny Farghadani, która przedstawiła polityków jako zwierzęta (małpy i kozy), za co skazano ją na ponad 12 lat więzienia. Z kolei znanemu irańskiemu rzeźbiarzowi Parvizowi Tanavoli odebrano paszport i oskarżono o naruszenie porządku publicznego. Powód? Uprawiał „nagą” sztukę.

Wracając do Najafiego, wierzę, że to tacy jak on, a nie politycy w swoich luksusowych gabinetach, są w stanie więcej zrobić dla pokoju na świecie. Dowód: przed kilkoma miesiącami Najafi wystąpił w Tel Awiwie (!) ze słynnym izraelskim artystą Awiwem Geffenem. 6 tys. ludzi eksplodowało z radości, gdy Shahin zakończył czytać swoje przesłanie do premiera Netanjahu i prezydenta Trumpa: „Zaprzestańcie przemocy między ludźmi, dopóki nie jest za późno. Przestańmy dzielić ludzi”. Dodał, że jest gotów umrzeć za demokrację, wolność i pokój.

Straszne to czasy, kiedy za takie wartości trzeba płacić najwyższą cenę.