Wyspa kibuc

Dzień w kibucu zaczyna się bardzo wcześnie rano, w środku nocy niemalże.

W nocy na pustyni jest zimno, bo ziemia ochładza się o jakieś 30 stopni w porównaniu z temperaturami za dnia. Jest więc trzecia nad ranem, pierwsi do pracy idą robotnicy kurzej fermy, potem ci od krów, robotnicy pracujący na polach oliwnych, ogrodów, okolicznych hotelików, basenu, pracownicy stołówki, pralni, sklepu, nauczycielki z przedszkoli i żłobków… Wstaje nowy dzień, choć do złudzenia przypomina ten wczorajszy, bo wszystko toczy się według ustalonego planu, choć pewnie nikt nie wie, kto go ustalił i kiedy.

Miejsce każdego jest określone, czego najbardziej widocznym znakiem jest numer, który w kibucu jest tak samo ważny jak imię – w kibucu nie ma obrotu gotówkowego, za wszystko płaci się kartą kredytową albo właśnie przypisanym do numeru kontem. Stołówka? Wystarczy przy kasie podać numer i należność obciąża właściciela, podobnie działają wszystkie punkty usługowe, łącznie z barami. Jeśli członek kibucu pracuje na miejscu, może zdecydować, czy niemal cała jego pensja wpływa do kasy kibucu, czy woli zostawić sobie więcej gotówki, ale za to więcej płacić za usługi na miejscu. Każdy kibuc ma własne zasady – w niektórych jedzenie jest zupełnie za darmo, w niektórych płaci się za nie naprawdę symbolicznie, a w niektórych, gdzie transformacja do kapitalizmu nie poszła gładko, stołówki w ogóle zlikwidowano. Z wielką stratą dla społeczności, bo stołówka to centralne miejsce w kibucu, punkt odniesienia. Kolejnym takim punktem jest pralnia – gdzie zagląda się codziennie, by odebrać pranie, ale również by dowiedzieć się najważniejszych wieści z kibucu – to najlepsza „gazeta” w okolicy.

Nie ma ludzi anonimowych. Znają się wszyscy, dorośli i dzieci, również dzieci znają wszystkich dorosłych i odwrotnie, znają się wszystkie zwierzęta. Co ciekawe, kibucowe psy nie szczekają – sami swoi w końcu, na kogo tu szczekać? Zresztą po co szczekać, kiedy wszyscy znają twoje imię i obdarzają cię pieszczotami – Uzi, Lucky, Tiappo – „Szew!” (siad), „Szwi” (do suczki) – psy „mówią” oczywiście po hebrajsku, ale szybko uczą się innych języków.

Bo kibuc to istna wieża Babel. Niemal każdy ma przodków spoza Izraela lub sam przybył skądś – z Maroka, Francji, RPA, Stanów Zjednoczonych, Australii, Polski, Niemiec, Ukrainy, Rosji… Słychać to od razu po akcencie, który ginie dopiero w kolejnym pokoleniu. Ale Wala (z Rosji) czy Lesslie (z RPA) nigdy nie będą wymawiać hebrajskiego „resz” (litera r). Czasem nie wiadomo, czy mówią jeszcze po hebrajsku, czy przeszły na macierzysty język – tu nikomu to nie przeszkadza.

Nie ma ludzi niepotrzebnych i zbędnych, każdy próbuje na miarę sił i możliwości pracować na rzecz kibucu. W pralni pracują głównie starsze panie, średni wiek – 75 lat. Nie muszą, ale chcą. I nie codziennie. W dni, kiedy nie przychodzą do pracy, jeżdżą na wycieczki po okolicy (oczywiście zorganizowane), uczęszczają na wykłady (o historii, literaturze, czasem przyrodzie), ćwiczą na siłowni na wolnym powietrzu, pływają w basenie… – To raj dla starszych ludzi – mówi Eta. Właśnie wyjeżdża na wykład o historii Europy. Jest piątkowy poranek. W kibucowej stołówce ożywienie, bo zebrała się spora grupa starszych osób. Przypominają nieco podekscytowaną grupę nastolatków przed szkolną wycieczką. Podczas obiadu przy stole seniorów w pierwszym rzędzie rozmawiają o wrażeniach z wykładu.

W kibucu jest też kilka żłobków i przedszkoli. To już nie te czasy, kiedy dzieci mieszkały w „batej jeladim” (domach dzieci), a nie w domach rodzinnych. Ci, którzy to pamiętają, mówią, że to w jakiś sposób było uzasadnione. Przecież kibuce były jednym z pierwszych filarów budowy nowego państwa, oswajania ziemi, dorobku. Dziś są wspomnieniem tamtych czasów, choć jeszcze nie reliktem – wiele kibuców świetnie prosperuje, bo rozwinęły różne rodzaje biznesów: fabryki sprzętu, plastiku, kurze fermy, hotele, cokolwiek, co daje przychody – te również są już dzielone. Choć czasem podział pieniędzy może rodzić problemy. Jeden z kibuców uzyskał kilkadziesiąt milionów szekli ze sprzedaży ziemi. I zaczęły się schody. – Możemy podzielić pieniądze według wieku albo według czasu pracy w kibucu, albo ważności w strukturze kibucu. Jest wiele możliwości, ale jeszcze nie wiemy, jak to zrobić – mówi jeden z kibucników. W końcu trzeba było przeprowadzić głosowanie – niech ludzie zdecydują.

Choć idea kibucu u zarania była socjalistyczna – każdemu po równo, wszystko wspólne – z ubraniami i butami włącznie – dziś nie przypomina siebie sprzed 100 lat. Jest kilka religijnych kibuców (w tym nawet chrześcijański), ale większość (niemal 300) to kompletnie świeckie społeczności. Podczas kolacji szabatowej w stołówce nie odmawia się modlitwy, choć są pewne akcesoria – białe serwety na stołach, świece, wino, chała. W sobotnie poranki nie ma śniadania, ale obiad serwowany jest już o 11.30. To jedyny dzień odpoczynku. Basen zapełnia się już od rana, na trawnikach małe pikniki, po obiedzie spotkanie przy kawie i ciasteczkach w kibucowym klubie, czytanie weekendowej prasy, gra w szachy, mniej lub bardziej świadome upewnianie się, że wszyscy są, mają się dobrze.

Poczucie wspólnoty i bezpieczeństwa jest niemalże namacalne. Wbrew spotykanym na każdym kroku schronom bezpieczeństwa, wbrew latającym niemal codziennie samolotom wojskowym, patrolującym okolicę, wbrew doniesieniom mediów o kolejnych zamachach, próbach zamachów, aresztowaniach, palestyńskich głodujących więźniach. Jakby to wszystko istniało w innym świecie. Jakby kibuc był spokojną wyspą pośród wzburzonych mórz, miniaturą Izraela samego w sobie. Wystarczy jednak przekroczyć bramę, by poczucie wyspy zniknęło. Na pustyni nie ma żartów.

Kibuc Revivim na pustyni Negew