Ofiary wojny: te z nazwiskami i te bez

Mamy „kolejną wiadomość dla Ameryki i jej sojuszników”. Rano w sieci pojawiło się kolejne nagranie. Tym razem dżihadyści spod znaku Państwa Islamskiego zamordowali Alana Henninga, brytyjskiego pracownika organizacji pomocowych.

Alan Henning jest kolejną – po Jamesie Foleyu, Stevenie Sotloffie i Davidzie Hainesie – ofiarą wojny z Państwem Islamskim, która ma twarz i nazwisko. Tymczasem syryjska wojna pochłania coraz więcej ofiar bez nazwisk, ujętych jedynie w bezdusznym bilansie, statystyce – czy to śmierci, czy rannych, czy uchodźców.

47-letni Henning wjechał jako wolontariusz z konwojem humanitarnym wiozącym środki medyczne do Syrii. Konwój zorganizowała muzułmańska organizacja charytatywna, a Henning był jedynym niemuzułmaninem w tym gronie. Jego historia jest niezwykła. Był taksówkarzem w Manchesterze, nosił przydomek „Gadżet” ze względu na swoje niezwykłe umiejętności mechaniczne. Jechał starym ambulansem, by dowieźć sprzęt i lekarstwa do Syrii.

Niedaleko po przekroczeniu granicy w okolicy Al-Dana drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia w 2013 r. został pojmany i oskarżony o szpiegostwo. Sąd islamski – według relacji rodziny – uniewinnił go od tego zarzutu. Mogło to być gdzieś na początku tego roku. Państwa Islamskiego jeszcze nie było, choć oczywiście istnieli bojownicy w organizacji zwanej wówczas ISIL. To w ich ręce wpadł Henning. Co więcej, jeden z lokalnych liderów Frontu Al-Nusra, wówczas jeszcze organizacji przyjaźnie nastawionej do ISIL, po czterech dnia od porwania Henninga miał przyjechać do Al-Dana. Ten emir z Al-Nusry bojownikom z wówczas bratniej organizacji miał powiedzieć, że to, co robią, jest złe, nie mają interesu w przetrzymywaniu zakładnika, nie mają prawa tego robić, a przede wszystkim nie mają powodu, by go więzić, tylko dlatego, że nie jest muzułmaninem. Brzmi szlachetnie, a może nawet zbyt szlachetnie. Tak jednak relacjonował jeden z amerykańskich dziennikarzy Bilal Abdul Kareem, który miał rozmawiać z tym emirem po jego odwiedzinach w Al-Dana.

Te nagrania to jak produkcje według tego samego scenariusza: ta sama sceneria, te same kostiumy, niemalże te same kwestie mówione do kamery, te same postaci – kata i ofiary. Tylko ofiara za każdym razem inna, za każdym razem grożą, że zamordują innego, kolejnego zakładnika. Ma to być 26-letni Peter Kassing, były amerykański żołnierz, służył jako Ranger. Ostatnio służył w Iraku 2007 r., potem został zwolniony ze służby ze względu na stan zdrowia. Po rozpoczęciu syryjskiej wojny domowej wyjechał do Libanu, założył organizację pomocową. Latem 2013 r. przeniósł się do Turcji, pomagał uchodźcom syryjskim wyjść z traumy. Został złapany w Syrii na początku października zeszłego roku na drodze do Deir Ezzor. W niewoli – według rodziny – przeszedł na islam.

To już czwarty film, czwarta egzekucja wykonana w ten sposób, czwarta ofiara. Nie żartują, nie blefują. Mówią, że zabiją i zabijają. Są rozwścieczeni, że Ameryka ani Wielka Brytania nic nie robią sobie z ich gróźb – nie wycofują się z walki przeciwko Państwo Islamskiemu, nie próbują wykupić swoich obywateli za grube miliony dolarów czy funtów. To rozwściecza jeszcze bardziej.

Ameryka i Wielka Brytania ma strategię, którą można streścić w dwóch punktach: nie boimy się was i nic nas nie powstrzyma, by was dopaść. Liczą, że Państwo Islamskie zrozumie, że kolejne „wiadomości” nie dają mu niczego, przeciwnie: umacniają legitymację dla atakujących je państw, że to jedynie słuszna droga. Kolejne brutalne morderstwo nie zatrzyma przecież samolotów lecących z bombami na cele Państwa Islamskiego. Z tego chyba zdają sobie sprawę obie strony. Dlaczego więc to robią? To tak, jakby zapytać, dlaczego morderca morduje. Zwykłym ludziom nie mieści się to w głowie.

W tym przypadku ich motywy są w miarę jasne: przestraszyć, pokazać siłę, zbudować legendę, zachęcić kolejnych, by dołączyli do ich walki. Skoro na razie nie udało się przeprowadzić zamachu terrorystycznego w Londynie czy Waszyngtonie, to pokażą światu, że ich obywateli można dopaść w Syrii czy Iraku. Nic ich nie powstrzyma. Ani samoloty, ani apele rodzin czy nawet brytyjskich muzułmanów.

Wierzę, że jednak kiedyś ktoś ich powstrzyma.

Wojna przeciwko Państwu Islamskiego poszerza front, do koalicji dołączają kolejne państwa. Najważniejszym wydaje się Turcja – na razie turecki parlament przyjął ustawę zezwalającą na użycie wojsk, w tym lądowych, w razie gdyby interesy strategiczne tego kraju zostały zagrożone. Wydano również zgodę na to, by z terytorium Turcji mogły startować samoloty państw koalicji biorącej udział w operacji powietrznej przeciwko Państwu Islamskiemu w Iraku czy Syrii.

Prezydent Turcji ma dwa cele: zniszczyć ISIS i obalić Asada. Państwo Islamskie jest zagrożeniem dla Turcji, są przecież tuż za płotem. Ale Turcja jeszcze nie określiła, jak dokładnie zamierza włączyć się do tej wojny.

Na razie najcięższe walki na granicy turecko-syryjskiej toczą się wokół miasta Ajn al-Arab, zamieszkałego głównie przez Kurdów, zwanego przez nich Kobane. Oblężenie dżihadystów trwa już od ponad dwóch tygodni. W tym czasie z miasta i okolic do Turcji uciekło 160 tys. osób. Kurdyjscy bojownicy wspierani przez naloty koalicji próbują odeprzeć tych z Państwa Islamskiego. Na razie bezskutecznie. Kurdyjscy bojownicy zgłaszali, że czują się osamotnieni, nie czują zbyt silnego wsparcia z powietrza – nalotów jest za mało, bomby nie spadają tam, gdzie powinny. Dziś Kurdowie szykują się na walkę partyzancką wewnątrz miasta.

Istnieje poważna groźba, że może dojść do kolejnej masakry. Że po raz kolejny bezduszne bilanse i statystyki zostaną nakarmione. Oby nie.

Uchodźcy kurdyjscy z Syrii zmierzają do Turcji, 24 września 2014 r. Fot. EC/ECHO, Flickr CC by 2.0.

Uchodźcy kurdyjscy z Syrii zmierzają do Turcji, 24 września 2014 r. Fot. EC/ECHO, Flickr CC by 2.0.