Trudne słowo na „d”

Znajomy Egipcjanin z niepokojem patrzy na to, co dzieje się w Kairze. Ma w stolicy poważny biznes, a ostatnie zamieszki niespecjalnie służą robieniu interesów.

Wykształcony, zamożny chrześcijanin mówi wprost, że Egipcjanie nie dorośli jeszcze do demokracji, a przynajmniej nie do takiej, jaką mamy na myśli na Zachodzie. – Nie potrafimy się różnić. Jak coś nam się nie podoba, to od razu mamy taką awanturę jak teraz – mówi, z trudnością powstrzymując emocje. Bo on jest rozdarty. Morsiemu należało się wyrzucenie (i jak mówi wcale nie był to zamach stanu, ale to ludzie mieli go dość), bo nie spełnił oczekiwań, bo Egipt nie stanął na nogi, bo ludzie najbiedniejsi najbardziej stracili, bo chciał oddać część Synaju Palestyńczykom w Gazie… Należałoby mu się choćby za to ostatnie.

No dobrze, mówię, ale przecież mieliście demokrację, zagłosowaliście na niego, a potem po prostu wyrzuciliście. Tak w demokracji się nie robi… Znajomy macha tylko ręką i upiera się, że to jednak większa demokracja, że więcej ludzi złożyło podpisy przeciwko prezydentowi niż na niego głosowało. Nie chcieli go, więc go obalili, a co więcej mieli do tego prawo. No i widzę już, że się nie dogadamy. Nie jesteśmy w stanie. Dla niego ważny jest plan minimum: chwycić ulicę za twarz, uspokoić i dać żyć. Demokracja może przyjdzie potem, jak uda się wyplenić analfabetyzm, jak z czasem i w konsekwencji polepszy się biednym i różnym siłom nie będzie tak łatwo bełtać im w głowach. Czyli mówiąc krótko – na demokrację trzeba zasłużyć. Najpierw zasłużcie, a potem zobaczymy – to wykładnia tej filozofii.

Problem w tym, że nie widzę, by ktokolwiek pomagał Egipcjanom w tej pracy. Jak mają zasłużyć, jak mają dorosnąć, skoro kilkunastoletni chłopcy kończą edukację na sześciu klasach i idą do pracy, bo trzeba pomóc rodzinie? Takich rozterek jest więcej. Częściowo wynikają z biedy, częściowo z systemu, częściowo z tego, że tak to już jest.

Na razie nie jest dobrze. Wrze. Ludzie boją się scenariusza syryjskiego, czyli wojny wszystkich ze wszystkimi. Jedna, zasadnicza różnica – Egipt jest dla mocarstw o wiele ważniejszym strategicznie krajem niż Syria. Mają też za sobą syryjską lekcję i wolą dmuchać na ledwo rozpalone. W Kairze już głowią się, jak uspokoić egipską ulicę, która nie chce się uspokoić. Czołowi liderzy Bractwa, na czele z obalonym prezydentem i premierem siedzą w więzieniu. Karty wciąż rozdaje armia. Zachodni wysłannicy próbują mediować między stronami, ale na razie efektów brak. Bractwo nie chce rozmawiać, bo jak wyłożył rzecznik tej formacji – „wysłannicy oczekują, że przełkniemy rzeczywistość i zaakceptujemy przewrót wojskowy, a także spróbujemy wyjść z tego z jak najmniejszą stratą”. Bractwo na razie strat nie liczy. Trudno jednak pominąć 200 ofiar śmiertelnych, jakie zginęły na ulicach egipskich miast w ostatnich miesiącach.